czwartek, 22 sierpnia 2013

Love. Not found.

Dzisiaj tak trochę bardziej osobiście. Od razu sorry, ale może się zrobić trochę płaczliwie i smętnie, więc wytrwałych czytelników poproszę o zaopatrzenie się w chusteczki albo coś przeciwwymiotnego.

Kuuuuur... powinienem chyba pracować w reklamie...

Kontynuując, w kilku prostych słowach muszę się uczciwie przyznać, że nigdy ale to nigdy do tej pory się nie zakochałem. I powiem szczerze, że nie jest mi jakoś szczególnie źle z tego powodu. Może mam jakiś defekt fabryczny.
Kiedyś nawet zacząłem myśleć, że miłość nie istnieje, że potem to już tylko rutyna i przywiązanie, ale to chyba trochę za mało, żeby ludzie żyli ze sobą po 50 lat i dłużej. Wniosek - musi być jednak coś więcej.

Bywałem w związkach krócej lub dłużej, ale w końcu kończyło się tak samo. Moja początkowa fascynacja się wypalała i niestety zostawiałem moją partnerkę z uczuciem, które mimo woli w niej rozbudziłem. Kac moralny jak stąd do wieczności, za każdym razem gorszy.
Żeby jeszcze była inna opcja... Niestety może jestem na wpół ślepy, ale jakoś jej do tej pory nie dostrzegłem. Chyba pozostaje próbować w nadziei, że w końcu coś tam w środku zaskoczy i doznam tego /podobno/ magicznego uczucia "TAK! ZAKOCHAŁEM SIĘ!". A do tego czasu chyba będę zmuszony zostawiać za sobą kolejne złamane serca, czy zawiedzione oczekiwania. Chyba wolę to określenie, bo złamane serce brzmi przeraźliwie oklepanie. W tym momencie ukłon w stronę osób powstrzymujących odruch wymiotny ;)

Wracając do meritum, na swoje usprawiedliwienie mogę chyba tylko napisać, że nigdy nikomu nie dawałem fałszywych nadziei, co jest chyba najgorsze ze wszystkiego. Preferuję raczej jeden strzał w głowę, niż pięć strzałów w żołądek. Nie jestem szczęśliwy, wypaliłem się, krótka piłka i koniec.
Właśnie chyba dlatego tak nie cierpię instytucji małżeństwa. Dla mnie to po prostu inna forma niewolnictwa, przywiązująca nas do innego człowieka, którego za x lat możemy szczerze nienawidzić. Czy nie prościej byłoby wiązać się tylko na tyle na ile chcemy? Uważam, że życie jest zbyt krótkie, żeby je marnować na coś co nam je zatruwa. Jasne, że to jest uproszczenie, ale na zupełnie podstawowym poziomie takie rozwiązanie uważam za najlepsze. No bo kuuurcze, czy tak na prawdę jest to do czegoś potrzebne? Dzieci - małżeństwo nie wymagane, wspólne mieszkanie - małżeństwo nie wymagane, szczęście - małżeństwo nie wymagane. Natomiast żeby się z kimś rozstać to już przeszkadza i to bardzo, bo nagle pojawia się miliard powodów mniej lub bardziej poważnych żeby jednak męczyć się w takim toksycznym związku. Powoli dogorywać, aż jest nam już wszystko jedno a szczęście wydaję się być już mglistym wspomnieniem i czystą utopią.

Cynizm, egoizm, skurwysyństwo. Chyba tak bym to podsumował, ale to moja subiektywna opinia, a gdzie najlepiej się nią podzielić jak nie tutaj.
Na umilenie wieczoru zapodam Wam fajną nutkę: Hollywood Undead 'Young'

6 komentarzy:

  1. Prosta recepta - najpierw się zakochaj,a potem wchodź w związki czy wskakuj do łóżka, a nie będzie żadnych złamanych serc i zawiedzionych oczekiwań.
    A porównanie małżeństwa do niewolnictwa to jakaś totalna abstrakcja dla mnie.
    Miłość nie zmienia się w nienawiść i ja nie wiem skąd wziął się w ogóle ten pomysł, pewnie od tego, że ludzie mylą miłość z jakimiś motylkami w brzuchu i innymi atrakcjami, które, jasna sprawa, w końcu się kończą i wtedy często się okazuje, że nic nas z tym człowiekiem tak naprawdę nie łączy.
    Ja tak widzę różnicę pomiędzy wolnym związkiem i małżeństwem: w wolnym związku, kiedy coś idzie nie tak, ludzie mogą się tak po prostu rozstać i jest okej. Dają odejść, bo może naprawdę kochają, a może tak im wygonie. Nie moja sprawa. W małżeństwie, gdy coś idzie nie tak, mówią sobie, że będą walczyć: o związek, o miłość, o siebie nawzajem, o dopełnienie tej głupiej obietnicy "i już cię nie opuszczę". Bo ona wcale nie jest głupia. Bo świadomość, że masz przy sobie osobę, która jest gotowa obiecać ci i być przy tobie choćby nie wiem co, też nie jest głupia. Prosta droga to nie zawsze najlepsza droga.
    Nie mówię, że wszyscy powinni brać ślub. Wręcz przeciwnie - powinni go brać tylko ci, którzy wiedzą, na co się piszą i że wcale nie będzie różowo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli nie ma być różowo to w takim razie w ogóle po co się w to pakować? Z Twojej definicji wynika, że małżeństwo jest dla masochistów. Zacytowałbym, że słowa to tylko wiatr. Bo jeśli ktoś chce być ze mną na dobre i na złe to żadne przysięgi czy podpisane dokumenty tego nie zmienią. Dla mnie miłość, czy uczucie to coś czego nie da się sprecyzować czy określić lub objąć w jakieś ramy formalne. Nic na tym świecie nie jest stałe i nic nie trwa wiecznie, co za tym idzie tak samo musi być z miłością. Bo jeśli coś się skończyło to trzeba się od tego odciąć, a nie na siłę szukać czegoś czego już dawno nie ma.

    Abstrahując od tematu to wielkie dzięki Daisy za pierwszą wypowiedź i musisz wiedzieć, że o to mi właśnie chodziło w tym wszystkim. Zapraszam częściej bo chętnie poznam Twój pogląd na inne sprawy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeśli oczekujesz, że kiedy wejdziesz w związek z inną osobą, zawsze będzie różowo, to życzę Ci dużo powodzenia.
    Nie tyle dla masochistów, co dla ludzi gotowych na poświęcenia. Miłość to poświęcenie i może dlatego ludzie tak się jej dzisiaj boją. Łatwo się sparzyć.
    W tym wszystkim chodzi o to, by znaleźć osobę, dla której gotowi będziemy się poświęcić i która nas również będzie stawiać ponad swoim szczęściem. Wtedy nie ma mowy o masochizmie. Wtedy mamy pełnię szczęścia, która niekoniecznie musi się kiedyś kończyć.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie oczekuję tego, ale uważam, że trzeba za wszelką cenę do tego dążyć. I masz rację, że to poświęcenie, tylko można w którymś momencie dojść do sytuacji w której tylko ty się poświęcasz a druga osoba cię najzwyczajniej w świecie wykorzystuje. I wtedy trzeba z tego układu wyjść, co małżeństwo zdecydowanie utrudnia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Może to typowo babskie, ale ja chciałabym kiedyś wziąć ślub, możesz tego nie zrozumieć, bum nie jesteś laską, ale prawie we wszystkim zgadzam się z daisy.
    Dla mnie małżeństwo to coś pięknego! To zabrzmi ckliwie, a nie jestem ckliwa, ale pomyśl inaczej:
    Masz dziewczynę, kochasz ją to jasnym staje się, że chcesz żeby wszyscy wiedzieli, że jest tylko twoja. Macie obrączki, które wszystkim mówią "Jestem zajęty/zakochany"! Dla mnie to prawdziwa magia, coś w stylu " Ja należę do Ciebie, ty do mnie, póki śmierć.....bla bla.."

    OdpowiedzUsuń
  6. A ja sądzę, że ślub jest dla tych, którzy się kochają, a nie dla tych, którzy są w sobie zakochani. Kiedy się człowiek zakochuje, raczej nie wie dlaczego, kiedy i gdzie. Czuje się szczęśliwy i to mu wystarcza, nie zastanawia się za wiele i ogólnie widzi wszystko przez różowe okulary. Ale zakochanie może minąć. Mimo pozorów, miłość jest czymś zgoła innym. Wtedy człowiek myśli o przyszłości, trwa przy drugiej osobie mimo wszystko. Szczerze wątpię, by w pierwszej fazie, czyli zakochaniu, ktoś często zastanawiał się nad czekającymi problemami. I, co najważniejsze, kocha się już na zawsze. Chociaż charakter tej miłości może się zmienić. Może zniknąć ten tak zwany ogień, że tak się wyrażę i może pojawić się znużenie drugą osobą. Ale jeśli się kogoś naprawdę kocha, to bez względu na to, jak bardzo druga osoba nas zraniła, będzie się kochać nadal. Zgadzam się więc z Tobą tylko po części. Miłość nie zamienia się w nienawiść, ani nie znika, tylko przygasa, zmienia się. Wtedy dalsze trwanie w związku faktycznie nie ma sensu.

    Mimo to, instytucja małżeństwa ma sens, tylko że dla ludzi, którzy są na to gotowi. Ma sens choćby z tego powodu, że nie wszystkie małżeństwa muszą się źle skończyć. Wierzę, że istnieję miłość, która się nie przeistacza w przyzwyczajenie. Chociaż niestety nie zawsze tak jest. Takie jest moje zdanie na ten temat. Mogę się oczywiście mylić, bo jestem jeszcze bardzo młoda i nie mam w tej dziedzinie zbyt dużego doświadczenia.

    Ja może i byłam kilka razy zakochana, ale nigdy nikogo nie pokochałam. Zauroczenia szybko mijały i nie było po nich nawet śladu.

    OdpowiedzUsuń